Jozef Mlejnek jr, Bezpłodny sojusz

W lutym 2011 r. do Pragi zawitał z wizytą państwową polski prezydent Bronisław Komorowski. Wobec burzliwej sytuacji na krajowej i międzynarodowej scenie politycznej, wizyta wydawała się jak z innego świata: pełna uśmiechów, ukłonów, zapewnień o bezkonfliktowych wzajemnych stosunkach, o radości z rosnącej wymiany gospodarczej, o wielkim poważaniu, jakie Czesi mają u zwyczajnych Polaków. Václav Klaus wychwalał Polaków pod niebiosa, a Bronisław Komorowski skutecznie mu w tym sekundował. Po prostu idylla, ze wzruszenia można się rozpłakać.

 

Dejà vu

Ten obraz jest typowy dla relacji polsko-czeskich po 1989 roku. Jeśli sięgniemy do niedalekiej przeszłości, zobaczymy niemal identyczną scenę. „Polska i Czechy mają wyjątkowo dobre relacje“, ogłosił w styczniu 1997 r. ówczesny polski premier Włodzimierz Cimoszewicz podczas odwiedzin Pragi. Jego czeski odpowiednik Václav Klaus, wtedy pełniący jeszcze funkcję premiera, obchodził się z Cimoszewiczem podobnie, jak czternaście lat później z Komorowskim. Jak donosił wówczas dziennik Mlada Fronta Dnes, obaj premierzy uzgodnili „na razie bliżej nieokreślone wspólne wystąpienie“, które miało „otworzyć obydwu krajom drzwi“ do NATO. W marcu 1998 r., na krótko przed przystąpieniem do Paktu Północnoatlantyckiego (do czego współpraca polsko-czeska się przyczyniła, choć nie była decydującym czynnikiem), Polskę odwiedził czeski prezydent Václav Havel.

„Nasza współpraca (…) wypływa przede wszystkim stąd, że mamy obecnie wspólne wartości i interesy (…) i łączą nas bardzo konkretne cele w polityce zagranicznej“ - oznajmił wówczas wznosząc toast podczas uroczystej kolacji i podkreślił, że relacje czesko-polskie wyraźnie się w ostatnich czasach zmieniły i „osiągnęły najwyższy poziom w historii“. Aleksander Kwaśniewski odwdzięczył się frazą jakby wyjętą z przewodnika dla turystów: „Dzisiejsza Europa potrzebuje tego, czym oczarowuje świat magiczna Praga, a także tego, co stanowi dziedzictwo najlepszych momentów historii Polski”. Zakończmy tę wstępną turystyczną przechadzkę ogrodem kwiecistych dyplomatycznych wypowiedzi, słowami polskiego ministra spraw zagranicznych Władysława Bartoszewskiego, który w listopadzie 1995 r. w piśmie „Týden” określił ówczesne stosunki polsko-czeskie jako „w ogóle najlepsze od ponad tysiąca lat, od chrztu Polski w roku 966”.

Jednak już w latach dziewięćdziesiątych dała się też słyszeć krytyka tej „harmonii bankietowo-wizytowej“. Zwięźle wyrażają ją słowa Luboša Palaty z artykułu w dzienniku Mladá Fronta Dnes, będące glosą do wspomnianej wyżej wizyty Cimoszewicza w Pradze: „Z jednej strony mamy tu wręcz bezprzykładną częstotliwość oficjalnych i nieoficjalnych spotkań przedstawicieli obydwu krajów, którzy w ciągu ostatnich dwóch lat nie szczędzą sobie miłych słów. Z drugiej strony – biorąc pod uwagę, jak optymistycznie przedstawia się relacje polsko-czeskie – nie udało się znów tak wiele osiągnąć. Wymieniliśmy rosyjskie migi na polskie helikoptery, otworzyliśmy przejścia graniczne, dobrze rozwija się również wzajemna wymiana gospodarcza. Ale: zakupu zachodnich myśliwców oba kraje mają dokonać wspólnie – w jakieś mglistej przyszłości. Z kolei współpraca kulturalna, edukacyjna i w dziedzinie nauki i technologii, wciąż nie znajduje odpowiedniego wsparcia na poziomie rządowym”. 

 

Sokół, myśliwce i ekspres Rübezahl

Po czternastu latach nie ma potrzeby, by modyfikować tę ocenę, może z wyjątkiem niektórych, przestarzałych realiów. Chyba dobrze będzie zacząć właśnie od nich. O wspólnym zakupie zachodnich myśliwców szybko przestano nawet pisać – Polacy sami kupili prawie pięćdziesiąt amerykańskich maszyn F-16 (za 3,5 miliarda dolarów). Również w czasie negocjacji na temat instalacji elementów amerykańskiej tarczy antyrakietowej, obydwa kraje grały solo. Być może plany wspólnego zakupu myśliwców pokrzyżowała trochę tajna wymiana dziesięciu rosyjskich migów, które strona czeska zamieniła (przy udziale obecnego ministra finansów Miroslava Kalouska) na jedenaście polskich helikopterów Sokół. Natychmiast podniosły się pełne wątpliwości głosy, czy to dla Czech dobry interes: helikopter za myśliwiec, to nie wygląda zbyt korzystnie. Cała transakcja należy do ciemnej historii korupcyjnych kontraktów dla armii, przy czym w Republice Czeskiej do tej pory nie słyszeliśmy o żadnym, który byłby czysty (a te nieczyste wciąż się mnożą). Niemniej jednak helikoptery Sokół sprawdzały się bardzo dobrze, zbierały dość pozytywne recenzje w prasie, głównie od służb ratowniczych. Armia ostatecznie ściągnęła je jednak z różnych miejsc do Pragi, a ponieważ brakowało podobno pieniędzy na naprawy, stoją teraz w hangarze; obecnie wykorzystuje się tylko dwa.

Chociaż przejścia graniczne zostały otwarte w latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku, a od wprowadzenia strefy Schengen zniknęły niemal wszystkie ograniczenia administracyjne dla ruchu osób i granica polsko-czeska jest w zasadzie tylko wyimaginowaną linią na mapie, to rzeczywiste bariery są wciąż obecne. Podróż do Polski oznacza poważny problem, zwłaszcza jeśli ktoś nie ma samochodu i chce wykorzystać transport publiczny. Jeśli zdefiniujemy granicę nie jako wyraźną linię, ale raczej pogranicze, czyli przestrzeń, gdzie kończy się cywilizacja, a gęstnieje las, wówczas granica czesko-polska staje się barierą niemal nie do przebycia. Bezpośrednia podróż autobusem lub pociągiem, nawet z większego czeskiego miasta pod polską granicą do pierwszej większej miejscowości po polskiej stronie, zazwyczaj jest niemożliwa: do celu można dotrzeć po pokonaniu skomplikowanych objazdów, wymagających kilku przesiadek i długiego oczekiwania na połączenie, tak, iż w sumie liczba kilometrów do przebycia wielokrotnie przewyższa odległość obydwu miast na mapie w linii prostej. W rzeczywistości zatem granica czesko-polska pozostaje bez barier tylko dla ptaków – tak jednak było zawsze, w każdej epoce i pod rządami dowolnego ustroju.

Jako konkretny przykład smutnej rzeczywistości po rzekomym „schengeńskim zniesieniu granic“, można przywołać historię przywrócenia połączenia kolejowego między Harrachovem a Szklarską Porębą. Połączenie to istniało od początku dwudziestego wieku: tworzyło część austriacko-pruskiej arterii komunikacyjnej między Reichenbergem (dziś czeski Liberec) i Hirschbergem (dziś Jelenia Góra). Trasa, pełna tunelów i wiaduktów, powstała w latach 1899-1902 i łączyła przemysłowe obszary Ziemi Libereckiej i Ziemi Jabloneckiej z zachodnią częścią Śląska i tamtejszymi zasobami węgla. Była to tak naprawdę wewnątrzniemiecka linia kolejowa, łącząca ze sobą wpierw niemieckie obszary Austro-Węgier, a później Czechosłowację i państwo niemieckie. Od lat dwudziestych na odcinku między Kořenovem (Grünthal) a Śląskiem jeździły nawet nowoczesne niemieckie lokomotywy  i pociągi elektryczne; na trasie od Kořenova w kierunku środkowych Czech, jeździły pociągi parowe.

Jak dalej informuje strona internetowa Przedsiębiorstwa Kolejowego Tanvald, rok 1945 był dla całej dzisiejszej izersko-karkonoskiej linii kolejowej przełomowy: „W maju zamknięto linię elektryczną, a w tym samym roku w listopadzie definitywnie zamknięto również międzynarodowe przejście graniczne do Polski. Po raz ostatni wykorzystano połączenie międzynarodowe przy wywózce Niemców, a także przy przewozie sowieckiego uzbrojenia i sowieckich łupów z ówczesnej Rzeszy. Linię elektryczną zniesiono po polskiej stronie przed rokiem 1950, po czeskiej stronie przed 1958. Ciekawostką, a także dowodem na to, jak ważna była to trasa, jest istnienie pociągu pospiesznego Polubny (Kořenov) – Breslau (Wrocław), ciągniętego przez lokomotywę elektryczną i nazywanego Rübezahl (Karkonosze), który jeździł w czasach okupacji hitlerowskiej.

Znaczący jest fakt, że po roku 1945, kiedy Niemcy zostali wygnani i kiedy łańcuchy Gór Izerskich i Karkonoszy stały się granicą oddzielającą dwa słowiańskie narody, linia kolejowa została zamknięta. Komunikacja została zerwana i o jej przywróceniu zaczęto myśleć dopiero po upadku komunizmu. Wybudowane z niemiecką dokładnością nasypy, mosty i tory czekały dziesięciolecia, od czasu do czasu trasą przejechał jakiś specjalny pociąg, ale przywrócenie regularnego przewozu pasażerów wymagało dogłębnej rekonstrukcji trasy. Z pomocą funduszy europejskich udało wreszcie otworzyć linię kolejową w lecie 2010 r., jednak ten, kto – podobnie jak piszący te słowa – cieszył się z perspektywy prostszych i malowniczych połączeń z Polską, na początku wakacji doznał gorzkiego rozczarowania. Pociągi nie jeździły przez granicę czesko-polską, ponieważ okazało się (podobno), że wzdłuż trasy nie biegnie kabel telefoniczny, dzięki któremu mogliby się komunikować polscy i czescy dyżurni ruchu (czeskie normy pozwalają podobno na wykorzystanie telefonu komórkowego, ale polskie już nie). Pociągi zaczęły znów jeździć dopiero pod koniec sierpnia 2010 r., ale w grudniu, z powodu surowej zimy, ruch został wstrzymany. Coś takiego na pewno nie miałoby miejsca przed stu laty! Według rozkładu jazdy na wiosnę 2011 r., komunikacja będzie kontynuowana, jednak do Szklarskiej Poręby jeździ niewiele pociągów i często nie są skomunikowane z innymi połączeniami po stronie polskiej czy czeskiej. Dla większości Czechów wciąż jeszcze jest znacznie prościej (szybciej i często też taniej) podróżować do Wiednia, Berlina, Amsterdamu czy Paryża, niż wyprawić się z czeskiego pogranicza do polskich sąsiadów. Sąsiedztwo między Polakami i Czechami jest więc bardziej papierowe, na mapie, niż realne. I właściwie nawet to sąsiedztwo na mapie nie trwa długo.

 

Krótkie sąsiedztwo

Historia wspomnianej linii kolejowej wskazuje na paradoks: współcześnie, Czesi i Polacy są sąsiadami dopiero od roku 1945. Przed drugą wojną światową Czechy sąsiadowały z Polską tylko na północnowschodnim krańcu dzisiejszej Republiki Czeskiej; na północny zachód od spornej Ziemi Cieszyńskiej rozciągały się Niemcy. Polska granicząc z Czechosłowacją sąsiadowała wówczas przede wszystkim ze Słowacją i Rusią Podkarpacką. Co więcej, interesy Czechów i Polaków często były w ostrym konflikcie. Oprócz konfliktów terytorialnych (które już w styczniu 1919 r. przerodziły się w otwarty konflikt zbrojny o Śląsk Cieszyński), a w dalszej kolejności również różnic ustrojowych, olbrzymią rolę odgrywał cichy spór o rolę hegemona w Europie Środkowej. Polska była większa i ludniejsza, podczas gdy Czechosłowacja – bardziej rozwinięta przemysłowo.

Ówczesne postrzeganie Polski i Polaków streszczają słowa Ferdinanda Peroutki, który w swoim Budowaniu państwa poddaje ocenie wojnę polsko-sowiecką z roku 1920: „W przeciwieństwie do Czechosłowacji, która uważała, że budowanie państwa zostało zakończone i od czasu podpisania traktatów pokojowych uznawała swoje granice za definitywne, Polska wydawała się niezaspokojona i rozglądała się na wszystkie strony, czy komuś jeszcze mogłaby oderwać kawałek terytorium i poszerzyć swoje granice. W ten sposób wprowadzając prawo pięści, Polska stała się na wschodzie niespokojnym żywiołem, który obserwowano z zatroskaniem, czy to dlatego, że przedłużał się przez nią okres drobnych wojen i puczów, które nie pozwalały Europie osiąść w spokoju, czy to dlatego, że istniały obawy, że Polska, niesiona awanturniczym zapałem, nałoży na siebie pewnego dnia brzemię, którego nie będzie w stanie unieść. W środku lata 1920 te obawy niemal się spełniły. (…) Odrodzona Polska zaprezentowała się światu jako romantyczny naród (taka jest większość narodów, które przez długi czas były nieszczęśliwe) i jako imperialistyczne państwo, które dąży do poszerzenia swojej władzy na wszystkie terytoria, które nie są przed tym wystarczająco zabezpieczone. (…) Tę swoją romantyczną bojowość Polacy uważali za znak rycerskości, byli z niej dumni i za nic nie chcieli jej utracić. (…) Polskie dowództwo polityczne i wojskowe błędnie rozpoznało wzajemny stosunek sił i wdało się w wojnę z sowiecką Rosją o Ukrainę. Przyświecało mu hasło: przywrócić polskie granice sprzed 1772!“

Oczywiście, Ferdinand Peroutka bardzo krzywdzi Polaków tą oceną. Powstające (mówiąc dokładniej: odrodzone) państwo polskie w pierwszej kolejności dążyło do tego, aby w swoich granicach zawrzeć obszary, gdzie Polacy byli większością etniczną. Nawet jeżeli Polska dążyła do dalszej ekspansji, miała ku temu zarówno strategiczne, jak i historyczne powody. Koniec końców, również Czechosłowacja Peroutki powstała i uzasadniała swoje powstanie przy pomocy argumentów nie tylko etnicznych, ale też historycznych (granice dawnego królestwa czeskiego), gospodarczych i strategicznych. Z tego powodu, w nowym państwie znalazła się liczna mniejszość niemiecka.

Chociaż obydwa narody traktowały Niemcy jako zagrożenie, różniły się jednak diametralnie w stosunku do Rosjan, w których Czesi historycznie upatrywali przyjaciół, ba, obrońców. Kiedy Edvard Beneš pojął, że po wojnie najsilniejszą siłą w Europie będzie Stalin (i że zachodnie mocarstwa nie kiwną palcem w obronie wschodnich obszarów Polski, tak jak nie chciały kiwnąć palcem dla zachowania terytorialnej integralności Czechosłowacji w okresie Monachium), natychmiast zrezygnował z wojennych projektów ustanowienia konfederacji (czy też federacji) czechosłowacko-polskiej. Wypędzenie Niemców i przesunięcie się granic terytorialnych Polski ze wschodu na zachód, pozwoliło na powstanie wspólnej czesko-polskiej granicy, ta jednak, choć oba kraje należały do „obozu pokoju i socjalizmu“, była tylko trochę mniej nie do przejścia, niż żelazna kurtyna, czyli granice z RFN i Austrią.

Czas jednak, byśmy wrócili do Szklarskiej Poręby. We wrześniu 1947 r. powstał tam Kominform, który zastąpił Międzynarodówkę Komunistyczną (Kominetrn), co symbolicznie przypieczętowało podporządkowanie Europy Środkowej piekłu sowieckiego imperium. To miejsce jest chyba przeklęte, może właśnie dlatego tak trudno jest przywrócić połączenie kolejowe. Może pomógł by tu egzorcyzm? Takim egzorcyzmem dla Polski był wybór Karola Wojtyły na papieża i powstanie Solidarności.

Czechosłowacki reżim komunistyczny postrzegał wówczas Polskę jako źródło zarazy, które trzeba koniecznie i możliwie najdokładniej izolować. Polski papież i polska opozycja przyciągały jednak uwagę i sympatię wielu Czechów, choć nie większości, która tkwiła, podobnie jak dzisiaj, w historycznych antypolskich uprzedzeniach. Zarówno tych, które prowadziły pióro Peroutki, jak i tych bardziej ludowych, przedstawiających Polaków jako zacofanych dewotów i migających się od pracy cwaniaczków. Krąg sympatyków został w ten sposób ograniczony do części katolików, elity kulturalnej i (nielicznych) dysydentów. Z drugiej strony, spotkania dysydentów na Śnieżce faktycznie rozpoczęły nowy etap wzajemnych relacji, ponieważ na najwyższej czeskiej górze gromadzili się ludzie, którzy przejęli władzę w swoich krajach w 1989 r.

 

Związek bliski, lecz bez efektów

Rok 1989 bezspornie oznaczał epokową przemianę również z punktu widzenia relacji czesko-polskich. Dopiero wówczas Czesi i Polacy stali się na prawdę sąsiadami. Spory terytorialne wygasły, a obydwa kraje łączyły zarówno wzajemne sympatie elit kulturalnych i politycznych, jak i wspólne zainteresowanie wejściem do zachodnich struktur ekonomicznych, obronnych i politycznych. Od tamtej pory rozbrzmiewa również hymn o idealnych stosunkach, ba, o wielkim sojuszu. O sojuszu, którego konkretnych owoców nie można jednak wskazać. Dlaczego?

Mimo wszystko jest to sojusz nieco asymetryczny: Polska jest po prostu większa niż Czechy i dogania je w rozwoju gospodarczym. Czechom nie będzie chciało się odgrywać w relacji z Polakami roli „młodszego brata“, przeszkodą jest tu również duma, podparta historycznymi uprzedzeniami. Często można spotkać się z uwagą, że wspólny polsko-czeski blok, czy wręcz „czworokąt wyszehradzki“, mógłby osiągnąć coś istotnego w Europie. Ale interesy i wyobrażenia reprezentacji politycznych czterech państw wyszehradzkich są z reguły bardzo odmienne, często wręcz przeciwstawne. Na pytanie, co konkretnego mógłby wspólnymi siłami osiągnąć w Brukseli „Wyszehrad“, odpowiedzią jest najczęściej cisza albo zestaw omszałych i boleśnie ogólnych frazesów.

Polacy byli „popularni“ wśród czeskich „eurosceptyków“ z ODS, zwłaszcza założyciel ODS Václav Klaus swego czasu bardzo wychwalał relacje z „eurosceptykiem“ Lechem Kaczyńskim. Jednak Klaus i ODS zawsze zapominali o fakcie, że polski eurosceptycyzm ma nieco inne źródła. ODS i czeski prezydent krytykują UE z pozycji liberalnych, jako instytucję zbiurokratyzowaną, nadmiernie scentralizowane superpaństwo. Polska krytyka dotyczy w znacznie większym stopniu sfery wartości; w tym sensie dla polskiego konserwatysty Bruksela jest nazbyt liberalna. Czeska i polska prawica zgodzą się więc na przyjęcie defensywnej, blokującej taktyki w relacjach z UE, ale będzie im trudno wypracować wspólny, pozytywny program.

I chociaż Polska po drugiej wojnie światowej przesunęła się na mapie ze wschodu na zachód, polityka wschodnia jest dla niej wciąż czymś kluczowym. W tym punkcie różni się od Republiki Czeskiej, której „polityka wschodnia“ faktycznie ograniczyła się do poniekąd infantylnej zabawy w „specjalne relacje“ ze Słowacją, na których konkretną treść składają się jedynie regularne ćwiczenia retoryczne przy okazji oficjalnych wizyt. Zupełnie tak, jak w relacjach z Polską... 

Szkoda, ponieważ relacje z Rosją, Ukrainą i całym obszarem postsowieckim dotyczą istotnie jednej bardzo konkretnej rzeczy: bezpieczeństwa energetycznego. Większą wagę przywiązywał u nas do tej sprawy Mirek Topolánek, ale od upadku jego rządu w 2009 r. utraciła ona status kluczowego tematu politycznego, stając się prawie wyłącznie żerowiskiem gospodarczych i polityczno-gospodarczych lobbystów. Co można zresztą stwierdzić niemal o wszystkich zagadnieniach, które mogłyby wypełnić retorykę o wspaniałych relacjach polsko-czeskich konkretną treścią.

Obecna czeska „elita“ polityczna nie jest w stanie nawet wymyślić strategii polityki zagranicznej, a co dopiero zjednoczyć się wokół niej i zacząć ją forsować. W takich okolicznościach możemy być w zasadzie zadowoleni, że relacje czesko-polskie pozbawione są długotrwałych, poważnych konfliktów, a zatem są bezproblemowe.

Żaden czeski komentator polityczny nie może dzisiaj polecić czeskich polityków jako wiarygodnych sojuszników. Brak „wielkich strategii” i dominacja lobbystów podkopują jednak rozwój wielu „małych“ projektów, zwłaszcza w budowaniu infrastruktury, które obecnie są najbardziej potrzebne. Bez nich, mówiąc ironicznie, Polacy i Czesi są znowu pośmiewiskiem dla Prusaków.

 

Przełożył Stanisław Ruczaj

 

Josef Mlejnek jr - politolog i publicysta. Pracuje w Instytucie Politologii Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Karola w Pradze. Zajmuje się transformacją ustrojową, systemami konstytucyjnymi i wyborczymi, regionem Europy Środkowej i Wschodniej. Jako komentator wydarzeń krajowych i zagranicznych współpracuje z szeregiem mediów drukowanych i elektronicznych - przede wszystkim z dziennikiem „Lidové Noviny”, Radiem Czeskim  oraz  publiczną Telewizją Czeską. Jest również redaktorem społeczno-kulturalnego czasopisma „Babylon”.

Dodatkowe informacje